poniedziałek, 5 listopada 2012

chorobliwa zazdrość

Nie każdy zdaje sobie sprawę z tego, że zazdrość to choroba.
Ja już od czterech lat odcięta jestem od ludzi na własne życzenie. Na początku traktowałam to jako odpoczynek, później zajmowałam się głównie nowo narodzonym dzickiem, więc czas mi mijał beztrosko i nie zauważałam zachowań, które powinny mnie zaalarmować już wówczas. Przez tę nieuwagę sama zamknęłam sobie drzwi i wyrzuciłam klucz. Zatrzasnęłam drzwi do świata.
Na początku nie było w tym nic niepokojącego. Ot normalna zazdrość jak to człowiek ma w zwyczaju. Słowa "kocham Cię" wypowiadane z przesadną częstotliwością, "nie chcę Ciebie stracić" czy "jesteś najpiękniejsza" były na porządku dziennym. Zajmowałam się wówczas czymś innym, zajmowałam się dzieckiem "nie miałam czasu" na to by zająć się jego chorobą, nie miałam czasu na to by ją zauważyć, a może po prostu było mi niesamowicie błogo z kimś kto o mnie zabiega i kto mnie tak kocha.
Problem zaczął się później.
Postanowiłam skończyć szkołę. Na początku nic wielkiego - głupie docinki, żarty. Chyba nadal nie widziałam tego chorobliwego błysku w oczach.
Pierwszy raz zetknęłam się oko w oko z chorobą gdy postanowiliśmy udać się ze znajomymi na spotkanie. Nie widziałam moich przyjaciółek blisko rok, więc tym bardziej byłam podekscytowana. Trochę piwa, pogaduch i nagle... stało się. On jakby nigdy nic wyszedł po prostu w środku zabawy zabierając moje klucze, dokumenty, wszystko. Po kilku próbach dodzwonienia się usłyszałam w słuchawce tylko tyle, że nic dla mnie nie znaczy. Wrócił... ze swoją chorobą, z zazdrością. Zranił słowem tak, że serce do dziś na samo wspomnienie krwawi... Następnego dnia przeszło mu, choroba odeszła, przepraszał, przynosił kwiaty... teraz już nie przynosi.
W przeciągu czterech lat ataki zazdrości nie były częste, nie prowokowałam, nie wychodziłam z domu, a gdy już byłam poza domem starałam się wracać na czas, żeby nie prowokować. Choroba pogłębia się, codziennie już to słyszę. A to za rzadko się odzywam, a to znów, że nie dzwonię w czasie przerw, często też ubieram się "dla innych" a nie dla niego... Nie pomagają rozmowy, a próby postawienia na swoim kończą się atakami. Jeszcze mnie nie uderzył, ale widzę jak choroba do tego zmierza. Ostatnia kłótnia zakończyła się interwencją policji. Jest co raz gorzej.
Dlaczego to piszę?
Po pierwsze by przerwać milczenie, by przyznać się do problemu przed samą sobą, by zauważyć chorobę, a także po to by ostrzec, ostrzec te, które dziś słyszą tylko "kocham Cie" i "nie chcę Ciebie stracić". Chorobliwie zazdrosny partner jest jak damski bokser. Uderza z niesamowitą precyzją, potem przeprasza i... żyje się dalej. Do następnego razu. Ten jednak nie zostawia śladów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz